Janusz Prucheński z Warmii do Stomilu trafił w wieku 18 lat. Był jednym z autorów awansu klubu do Ekstraklasy, gdzie później dostawał bardzo mało szans. Jak wspomina piłkarskie lata 80 i 90? Co zrobił ze swoim maluchem za awans? Kto go uczył do matury z rosyjskiego? Dlaczego nie trafił do GKS-u Katowice?
Gdzie teraz mieszka i żyje Janusz Prucheński?
- Od 22 lat w Luksemburgu. Mam tam pracę, a także zajmuję się sportem, a konkretnie piłką nożną, czyli tym co robię od zawsze. Generalnie poprzez piłkę wyemigrowałem do Luksemburga. Obecnie mam “wolny etat”. Przez pandemię w Luksemburgu dwa razy były zawieszone rozgrywki. Zrezygnowałem też, bo ciężko było robić treningi przez obostrzenia, np. z udziałem tylko 5 zawodników, gdzie jeszcze piłkarze musieli zachować 2 metrowe odstępy. To były praktycznie treningi stacjonarne. Nie można było grać w piłkę, bo przepisy na to nie pozwalały, a miejscowe władze strasznie to przestrzegały. Trenerzy mogli być ukarani mandatem. To było bardzo męczące i sam zrezygnowałem z pracy trenera w klubie FC Orania Vianden. Szybko dostałem kolejną propozycję pracy, ale odmówiłem. Odpoczywam.
Ostatni raz pan w piłkę grał w lidze luksemburskiej. Jaki to był poziom piłkarski?
- Czwartoligowy. Tam jest generalnie 5 lig. Grałem to za dużo powiedziane, bo to był epizod. Moi zawodnicy byli kontuzjowani i miałem braki kadrowe. Wchodziłem na 10-15 minut. Często trenowałem razem z piłkarzami, może nie tak intensywnie jak oni, ale uczestniczyłem w gierkach, wiele ćwiczeń trzeba pokazywać. Co oczy widzą, to głowa przyjmie.
To trochę tak jak u Adama Zejera, który nieraz potrafił zawstydzić niejednego ligowego piłkarza.
- Adam jest bardzo uzdolniony technicznie. W Polsce generalnie piłkarze są bardziej techniczni. W Luksemburgu na tym niższym poziomie dla piłkarzy to jest dodatek, takie hobby. W siatkonogę byłem królem! Ogrywałem na spokojnie 20-latków.
Jak pan trafił do Luksemburga?
- Jest w tym trochę przypadku. Piotr Zajączkowski dostał propozycję gry od swojego byłego kolegi z Jagiellonii Białystok. Sam tam nie mógł pojechać z różnych względów i zaproponował moją osobę. W 1999 roku zrobiliśmy awans z Pomezanią Malbork do III ligi. Byłem też przymierzany do Jezioraka Iława, który awansował do II ligi. Byłem już jednak po dwóch wizytach w Luksemburgu w klubie FC Young Boys Diekirch. Została tylko kwestia otrzymania pozwolenia na pracę, bo Polska nie była jeszcze w Unii Europejskiej. Miałem mocne papiery piłkarskie, m.in. udział w finale Pucharu Polski (w 1996 roku jako piłkarz GKS-u Bełchatów - red.), bramki w I lidze, wszystko trzeba było udokumentować. Redaktor z telewizji luksemburskiej miał kolację z wiceministrem pracy i załatwił to zezwolenie, tak się to w tamtych czasach załatwiało w Luksemburgu. Nie miało znaczenia jaki klub zatrudniał piłkarza.
W klubie FC Jeunesse Schieren grał pan razem z Andrzejem Jankowskim, byłym obrońcą Stomilu.
- Ja go tam ściągnąłem z Francji (CS Meaux - red.). Byliśmy w kontakcie, nawet jak grał w Belgii. Zaproponowałem go do klubu, gdzie byłem grającym trenerem. Andrzej miał już swoje lata, ale cały czas był w niezłej dyspozycji sportowej. Przyjechał do Luksemburga z całą rodziną i jest już chyba tam z 15 lat. Kiedyś mieszkaliśmy od siebie parę kilometrów, a teraz mamy dalej, bo Andrzej mieszka w mieście Luksemburg.
Teraz cofniemy się do piłkarskich początków. Jakiego klubu jest pan wychowankiem? Bo różne źródła to inaczej podają. Stomil, Warmia czy Gwardia?
- Na początku 3 miesiące trenowałem w Stomilu u trenera Józefa Blanka, m.in. z Mariuszem Wiśniewskim czy Piotrem Tyszkiewiczem. Mieszkałem na obecnej ulicy Radiowej, więc na stadion miałem daleko. Pamiętam jak sam autobusem jeździłem w wieku 8 czy 9 lat. Trochę się tym znudziłem, przyszła jesień i odpuściłem. Poszedłem trenować do Gwardii, bo tam musiałem tylko przejść przez las. Trenowałem u trenera Jabłońskiego, ale nigdy nie zagrałem oficjalnego meczu. Byłem o 2-3 lata młodszy od swoich kolegów, ale wyglądałem na tyle nieźle na ich tle, że byłem blisko. Byłem bardzo szczupły, szybki, należało mi się zagrać w młodzikach. Rok treningów i… Gwardia została rozwiązana. I przeszedłem do Warmii do trenera Brzozowskiego. Najpierw młodzicy i potem przeskoczyłem do juniora starszego trenera Mieczysława Bani.
Czyli czuje się pan wychowankiem Warmii, która ukształtowana pana piłkarsko?
- Tak, nie zaprzeczam. W Warmii zacząłem się rozwijać od podstaw. W Stomilu i Gwardii miałem epizody, nie zagrałem żadnego mistrzowskiego meczu. Po wygraniu Pucharu Michałowicza (grały reprezentacje województwa - red.) z trenerem Józefem Łobockim, przeszedłem do Stomilu w 1988 roku. To był dobry turniej dla mnie, wygraliśmy w finale z Krakowem. Już rok wcześniej mogłem trafić do Stomilu, ale prezesi się nie dogadali.
18-latek trafił do klubu II-ligowego. Jak się tam odnalazł?
- Końcówkę w Warmii grałem już w seniorach w lidze okręgowej. Mieliśmy się utrzymać i się udało. W Stomilu Olsztyn trenowałem ciężko u Zbigniewa Wodniaka, ale nie było źle. Pamiętam jednak, że w swoim debiucie z zostałem zmieniony już w 30 minucie spotkania. Wyszedłem od 1 i nie wiem co się stało. Stres pewnie mnie dopadł. Nie przyjąłem się tym, robiłem swoje, dalej ciężko trenowałem. Na młodzież wtedy się nie stawiało, więc trafiłem do drugiej drużyny trenera Łobockiego. Zimą do Stomilu trafił trener Wojciech Niedźwiedzki i cały okres przygotowawczy przepracowałem z pierwszym zespołem i zacząłem grać.
Jak wyglądała piłkarska rzeczywistość na przełomie lat 80/90 w Stomilu?
- Przychodząc do Stomilu grałem ze Zbigniewem Wojnickim, to była ikona Stomilu. Grałem z Mirkiem Romanowskim czy z Marianem Mierzejewskim. Było się od kogo uczyć, głównie graliśmy w III lidze, dopiero w 1992 roku awansowaliśmy II ligi.
Z czego się pan wtedy utrzymywał? Ma pan w swoim domowym archiwum świadectwa pracy z OZOS-u?
- Oczywiście (śmiech - red.). W wieku 18-lat podpisałem kontrakt ze Stomilem i dostawałem normalnie wypłatę. Miałem tyle, żeby odłożyć i pomagać rodzicom. Jak skończyłem naukę w szkole, to poszedłem na służbę do straży pożarnej, żeby nie pójść w kamasze. Miałem też propozycje z Gwardii Szczytno, ale tam się nie widziałem. Pułkownik Wiśniewski załatwił, że zostałem oddelegowany na zastępczą służbę do zakładowej straży pożarnej w OZOS-ie. Byłem tam 1,5 roku m.in. z Andrzejem Jankowskim.
O pułkowniku Janie Wiśniewskim mało się mówi, w kontekście historii Stomilu, ale to on zrobił podwaliny pod awans do Ekstraklasy.
- Dzięki temu, że był tam gdzie był, to ciężko było wyrwać ze Stomilu dobrych zawodników. Pułkownik trzymał rękę na pulsie jak tylko ktoś miał iść do wojska. W straży pożarnej i to w OZOS-ie było super. Były dyżury 24-godzinne. Przychodziło się na 6 rano, ale na 10 byliśmy zwalniani na trening lub dwa, wracaliśmy na 18 i szło się… spać. O 6 rano byliśmy już wolni, rewelacja, żyć nie umierać.
Który trener pana ukształtował, że w konsekwencji strzelał pan gole w Ekstraklasie?
- Jak miałbym wskazać jednego trenera, to trener Bania. Trener Bogusław Kaczmarek też dużo zrobił, zresztą każdy trenerów miał swój wkład, bo długo pracowałem z Jerzym Budziłkiem, w rozwiniecie nazwijmy to talentu. Trener Bania miał jednak idealne podejście do młodzieży w wieku 15-18 lat. Miał nosa gdzie kogo ustawić, bo ja grałem na boku, w środku pomocy i w ataku. Byłem uniwersalnym zawodnikiem w juniorach. W wieku 18-19 lat na treningi rezerw przychodził Blank, z nim poprawiałem uderzenia z prostego podbicia prawą i lewą nogą. Pół godziny mi pokazywał jak to robić. Potem nie miałem problemów z uderzeniem z prawej i lewej nogi. Gra defensywna nie sprawiała mi kłopotu. Nie byłem szybkościowcem, ale byłem wytrzymały, wydolność miałem dobrą. Dlatego często grałem na boku pomocy, np. w GKS-ie Bełchatów, do ataku wchodziłem gdy ktoś był kontuzjowany. Jak trzeba było grałem na stoperze. W II lidze w Stomilu grałem kryjącego obrońcę na prawej i lewej stronie. Pamiętam jak w meczu Pucharu Polski z Lechem Poznań to grałem na samego Andrzeja Juskowiaka. Ja, 174 centymetrów wzrostu (śmiech - red.).
W jakich warunkach wtedy trenowaliście?
- Nic się nie zmieniło (śmiech - red.). Boisko główne bardzo ładnie teraz wygląda. Rok temu oglądałem mecz przy sztucznym oświetleniu. Kiedyś było inaczej, ale w tamtych czasach na lato główna płyta zawsze dobrze była przygotowana. Na bocznym boisku na pierwszy rzut oka nic się nie zmieniło, ale wiem, że trawa została wymieniona. Do tego trenowaliśmy na Warszawskiej czy Gietkowskiej. Jeździliśmy też po okolicznych miejscowościach i w parku też się trenowało.
A jak wspomina pan obozy przygotowawcze?
- Trener Bania piękne obozy przygotowywał dla juniorów w Rucianem Nida. Potem tam wylądowaliśmy na 2 tygodnie ze Stomilem. Z trenerem Kaczmarkiem w Wągrowcu mieliśmy ciężkie zimowe obozy. Nie mówię, że było głównie bieganie, boiska w poznańskim były w miarę przygotowane, bo śniegu mniej niż w Olsztynie. Byliśmy też w Zakopanem. A co można robić zimą w Zakopanem? Tam też byłem dwa razy z GKS-em Bełchatów za trenera Krzysztofa Pawlaka. Piłkę widzieliśmy tylko na trzecim treningu wieczorem. Kiedyś to się typowo ładowało akumulatorów, a nie ciepłe kraje. Czy to było dobre? Ciężko powiedzieć, kiedyś był inny styl. Za trenera Kaczmarka zaczęły się dwa obozy. Najpierw po świętach wydolnościowy, a potem po miesiącu piłkarski. Zimą w 1993 roku to już był mały wstęp do tego co mamy teraz, ale żaden trener nie uciekał od obozu kondycyjnego.
Kiedy pan poczuł, że w Olsztynie buduje się ekipa na Ekstraklasę?
- W 1992 roku otrzymałem propozycję z GKS-u Katowice. To był silny zespół z Adamem Ledwoniem czy Markiem Świerczewskim. Wtedy zdawałem na studia, a GKS mi pomógł się dostać i nie chciał zbytnio płacić za mnie. Stomil chciał za mnie milion złotych i ostatecznie nie trafiłem do Katowic. Pojawiły się u mnie problemy z sercem, trzy tygodnie przeleżałem w szpitalu. Chcieli zobaczyć jak przechodzę rekonwalescencję. Miałem napisać podanie o zwolnienie z klubu, a po 3-4 byłbym zdolny do grania. Ówczesny prezes Stomilu Sosnowicz zaproponował mi coś innego. Przeszedłem badania w Olsztynie, echo serca, wydolność. Zgadzało się, że miałem powiększoną komorę serca, ale to nie przeszkadzało mi w uprawianiu wyczynowego sportu. Piotr Kulpaka stwierdził, że jestem zdrowy jak ryba. Wróciłem jeszcze do grania u trenera Stanisława Dawidczyńskiego, a potem znowu pojawił się Kaczmarek. To on nam powiedział, że chce awansować. Budowała się drużyna na młodych piłkarzach z regionu. Zaczęła się tworzyć paczka swoich zawodników. Nikt nie był gwiazdą, każdy chciał się przyłączyć. Wszyscy wiemy jakim mówcą i motywatorem trener jeste Kaczmarek. To on rozbudzał w nas chęć i ochotę awansu, mówił, że tacy kulawi nie jesteśmy.
Pan też wspomina tamten Stomil jako jedną wielką rodzinę?
- Do naszej drużyny bez problemu wkomponował się Jarek Talik, który przyszedł z Elbląga czy Paweł Róg ściągnięty z dalekiego Rzeszowa. Każdy na każdego mógł liczyć, chodziliśmy wspólnie na starówkę, czy gdzieś, gdzie nie można było znaleźć. Nie szło nas 2-3, a zdecydowanie więcej piłkarzy. W tamtych czasach, może za mocno nie byliśmy narażani na stres, bo w końcu graliśmy w III oraz II lidze. Gdy kiełkowała ta myśl o awansie, to pojawiał się stres, a wiadomo, że trzeba odreagować. Jak wygramy to idziemy? Idziemy! Jak to działa to trzeba kontynuować. Jak graliśmy w sobotę, to szliśmy w sobotę, a w tygodniu to były sporadyczne wypady w miasto. Nigdy nie było żadnej afery z policją czy żeby ktoś nabruździł. Mieliśmy wesołe towarzystwo. Czasami jak wchodził Paweł Róg do szatni i się na niego patrzyło to już to była jedna wielka anegdota. To był bardzo pocieszny zawodnik. To nas skonsolidowało. Nie mieliśmy w szatni mruków. Przychodziliśmy na trening wcześniej, wychodziliśmy później. Czasami na wspólny obiad, czy właśnie do Pawła Roga, który mieszkał blisko stadionu.
Gdzie chodziliście na imprezy?
- Andromeda, Feta. W tamtych czasach trochę tych miejsc było. Najbardziej obleganą miejscówką była Andromeda, ja nie narzekałem.
Którego zawodnika zagranicznego z okresu gry w Stomilu pan najbardziej pamięta?
- Najbardziej bramkarza Pawliuczika (Uładzimir - red.), dusza towarzystwa. My mieliśmy w podstawówce i technikum język rosyjski i sam Pawliuczik przygotowywał mnie do matury z tego języka. Akurat oblałem wtedy z matmy, a za rok zamiast języka zdawałem fizykę. Zagraniczni zawodnicy byli od nas starsi. Na Pawliuczika patrzyli i mówili, że trochę taki połamany, ale bronił, bo miał doświadczenie na tamten czas.
Co pan zrobił ze swoją połową fiata 126p, które dostaliście za awans do Ekstraklasy?
- Swojego maluszka dzieliłem z Waldkiem Ząbeckim. Waldek miał już auto i odpaliłem mu jego część i ja nim jeździłem po Olsztynie. Po awansie zostałem wypożyczony do Polonii Warszawa i jeździłem nim na trasie stolica - Olsztyn. Po roku czasu go sprzedałem.
Czyli nikt go nie ukradł jak Czesławowi Żukowskiemu.
- Było jednak włamanie po 2 miesiącach! Ładnie wycięta szybka z boku, chyba chcieli ukraść koło zapasowe. Mój Tata był zawsze przezorny, ale kłódeczką zabezpieczył koło zapasowe. Musieli się nieźle zdziwić jak otworzyli maskę.
Który mecz z II ligi najbardziej pan pamięta?
- Z Avią Świdnik. Strzeliłem 2 bramki i dostałem czerwoną kartkę. Było kilka bramek, które strzeliłem z dystansu. Tutaj też z 30 metrów strzeliłem. Czerwo dostałem niby za uderzenie zawodnika. Ja zrobiłem wobec niego ruch, ale go nie uderzyłem. Główny tego nie widział, tylko boczny zasugerował to i zobaczyłem czerwoną. Poszedłem do szatni zapytać się dlaczego tak się stało. Arbiter powiedział, że musiałem dać. Prowadziliśmy już wysoko i musiał dać, żeby uspokoić trybuny (było 5:0 dla Stomilu i tak się skończyło - red.). W tamtych czasach czerwona kartka to trzy mecze pauzy. Musiał dać i ja nie grałem potem trzy spotkania.
Czemu po awansie do Ekstraklasy trafił pan do Polonii Warszawa?
- Zagrałem w dwóch spotkaniach, ale to były końcówki. Ja nie byłem zadowolony ze swojej pozycji w drużynie. Sprawę transferu nagrał Henryk Loska. Mi jeszcze nie chodziło wtedy o pieniądze, a tam gwarantowali mi granie. Już w pierwszym sparingu strzeliłem gola. Trenerem był Mirosław Jabłoński. Miałem taki układ, że jak w dwóch pierwszych spotkaniach strzelę gole, to moja pensja wzrośnie. Na jego niekorzyść, a na moją korzyść, to strzeliłem te bramki. Obie strony były zadowolone. Polonia Warszawa walczyła o awans do I ligi, a ja w 11 meczach strzeliłem 9 goli.
I wiosną strzelał pan już gole dla Stomilu, ale w nowym sezonie Janusz Prucheński był już zawodnikiem GKS-u Bełchatów.
- Polonia chciała mnie na rundę wiosenną zostawić u siebie. Trener Kaczmarek jednak się uparł żebym wrócił. Ja też chciałem zostać, m.in. dla gry, no i umówmy się, że z Warszawy wszędzie bliżej. Grając na Polonii mogłem się lepiej pokazać. Tam się jednak posypało i nie awansowali do I ligi. Ja wróciłem do Olsztyna. Wszystko w okresie przygotowawczym było idealnie i pięknie. Wyszedłem w pierwszym składzie z Zagłębiem Lubin i po 45 minutach zostałem zmieniony przez Andrzeja Jasińskiego. Nie chcę mówić, że trener Kaczmarek czekał tylko na moją słabszą dyspozycję, ale całego zespołu, i kogo najlepiej zmienić? Prucheńskiego. Zacząłem sezon w pierwszym składzie, a zakończyłem jako pewny zmiennik. Potem pojechaliśmy z trenerem Ryszardem Polakiem na 2 tygodnie do Zakopanego. To były wczasy. Trener Polak miał już jednak swoją wizję zespołu, o których ja nie chcę mówić, bo nie wszystko potwierdziłem. Wiedziałem jednak, że nie będę grał i chciałem odejść. Loska nagrał transfer do Bełchatowa, który przyjechał na 4 kolejkę do Olsztyna (przegrał 0:2 - red.), ja byłem z nimi dogadany i praktycznie z nimi wróciłem po tym meczu.
Wyszło na to, że na poziomie obecnej Ekstraklasy, więcej spotkań rozegrał i goli strzelił pan dla GKS-u.
- W tym pierwszym sezonie utrzymaliśmy się i zagraliśmy w finale Pucharu Polski. Przegraliśmy niestety 0:1 z Ruchem Chorzów.
Spotkania przeciwko Stomilowi bolały? Wzbudzały dodatkowe emocje?
- Sentyment zawsze miałem do Stomilu. Tam cały czas grali moi najlepsi koledzy: Paweł Charbicki, Sylwek Czereszewski czy Andrzej Biedrzycki. Jak wracałem z Bełchatowa to ja się z nimi normalnie spotykałem. Trener Krzysztof Pawlak dawał mi zgodę na robienie odnowy w Olsztynie ze Stomilem. Mecze jak mecze, na boisku nie było sentymentów. W jednym ze spotkań wygraliśmy 1:0 i strzeliłem gola Pawłowi (Charbicki - red.). Mariusz Kukiełka wykonywał rzut wolny, a wiedziałem, że Paweł nie miał pewnego chwytu. Na nieszczęście Pawła piłka źle się odbiła, w ciemno poszedłem na dobitkę, piłka spadła pode mnie. Nigdy nie miałem awersji do Stomilu czy do działaczy, żeby coś udowadniać. Nie miałem żadnych relacji z trenerem Polakiem, krótko z nim pracowałem, ale to dla mnie był jakiś tam trener.
72 spotkania w Ekstraklasie i 12 goli. Można było coś więcej wycisnąć?
- Pewnie, że można było. Niedosyt, że w Stomilu tak mało pełnych spotkań zagrałem. Grałem ogony, końcówki meczów. Mogłem dostać więcej szans, ale nie chcę płakać i nikomu tego wypominać, bo może też w tym było mojej winy. Z tamtego okresu jednak nie mogę sobie nic zarzucić, że to jest moja wina, że nie grałem więcej. Przy ówczesnych układach tak musiało być. Nie pasowałem do koncepcji.
Trybunu żałowały, że odchodzili swoi zawodnicy, a zaczęli się pojawiać piłkarze z Polski.
- Z kibicami zawsze miałem dobry kontakt, czy to mieszkałem na Radiowej, czy później na Pana Tadeusza, dwa kroki od stadionu. Nie miałem takiego charakteru, że domagałem się tej gry, więc gdy fani dopytywali, to ich uspokajałem. Może byłem za łagodny, mogłem, więcej rozmawiać z trenerami. Bogusław Kaczmarek lubił rozmawiać i co z tego? Stawiał na innych. Nie mogłem czekać na kolejne szanse, nie narzekałem na pieniądze, a chciałem grać i dlatego poszedłem do GKS-u Bełchatów.
I kim pan się czuje? Stomilowcem czy Brunatnym?
- Nie przesadzajmy! W Bełchatowie to była to tylko praca. GKS zrobił wszystko, żebym miał tam swój dom. Zmieniło się to po tym jak trenerem został Jerzy Wyrobek, a my spadliśmy do II ligi. Byłem dogadany z Wisłą Płock, która awansowała do I ligi, byłem z nimi na obozie. Okazało się jednak, że trenerem miał tam zostać Kaczmarek i skończyło się na tym, że minęliśmy się w mieście. On przyjechał, ja odjechałem.
Był także w pańskiej karierze epizod w Finlandii - FF Jaro.
- Trafiłem tam razem z Piotrem Zajączkowskim od sierpnia do listopada. Za dużo tam nie pograłem, ale było ciekawie. Ja byłem może za bardzo techniczny, a oni wymagali walki. Tam było 11 obcokrajowców, więc na treningach graliśmy przeciwko Finom. A w meczu tylu nas nie mogło grać. Było 3 Łotyszy, którzy traktowani byli jak swoi. Trener był ze Szwecji i mocno rotował składem.
Śledzi pan nadal losy Stomilu?
- Oczywiście. Od kilku latach mówi się, że wreszcie będzie walka o awans, a kończy się utrzymaniem. Ostatni raz tak jak mówiłem na meczu byłem rok temu.
Z kim się pan teraz najlepiej trzyma ze starych kolegów?
- Z Irkiem Sobieskim i Krzyśkiem Wazią. Na każdym obozie byliśmy w trójkę w pokoju. Co tam się działo to już historia. Mam kontakt z Marianem Mierzejewskim, wcześniej z śp. Andrzejem Biedrzyckim. Ostatnio jak przyjechałem do Polski to z Zejerkiem się widziałem. Jak jeszcze grałem na syntetycznych boiskach to z np. Darkiem Lisieckim. Organizowane były takie spotkania byłych piłkarzy Warmii Olsztyn, szkoda, że już ich nie ma. A jak były organizowane Memoriały Józka Łobockiego, to jeszcze nie mogłem przyjechać na urlop. Raz w roku staram się przyjechać do Olsztyna na przynajmniej 3 tygodnie.
07.07.21 21:17 Piekarz/OKS
Pozdrowienia Jasiu! Super wywiad, wspomnienia wracają, serce rośnie :) SPW!