Z okazji 75. urodzin Stomilu nasza redakcja nagrała Hyde Park. Emilozo i Kyniu rozmawiali z Krzysztofem Filipkiem, byłym napastnikiem Dumy Warmii.
Pamiętasz, jak w 2003 r. trafiłeś do Stomilu z zespołu juniorskiego?
- Doskonale pamiętam, to było moje marzenie. Jestem chłopakiem z Pana Tadeusza, całe życie jestem związany ze Stomilem. Wychowanek. Wtedy Piotr Tyszkiewicz był trenerem Stomilu, a ja byłem w grupie juniorskiej u trenera Muszyńskiego. Była zima i mnie wytypował do treningów, było bardzo ciężko, bo wszystko chyliło się ku upadkowi. Jak to w takich sytuacjach bywa, klub posiłkuje się juniorami i szuka zawodników, którzy to przetrwają i dadzą radę. Obecna I liga, czyli stara II liga - piękna sprawa. Gdy wchodziłem do szatni, byli tam: Marcin Kaczmarek, Paweł Gadziała, Jacek Chańko, mój sąsiad Paweł Głowacki czy Piotr Klepczarek. Była to mieszanka młodych chłopaków ze starszymi. Na początek powiedziałem dzień dobry, siadłem w kącie i się nie odzywałem. Był to jeden z piękniejszych momentów w moim piłkarskim życiu.
Wtedy nie było za różowo. Czy podczas przygotowań myśleliście o tym, że nie uda się utrzymać albo że nawet nie uda się przetrwać?
- Organizacyjnie była to patologiczna sytuacja. Ze starszych zawodników część już pracowała albo szukała innego zajęcia, a młodsi np. rozwozili pizzę. To była trudna sytuacja i raczej wszyscy wiedzieli, że nic z tego nie będzie. Dług ciągle rósł, aż osiągnął kwotę 12 mln. Pamiętam też taką przykrą sytuację, że do szatni przyszedł prezes i zaczął opowiadać coś o jakichś pieniądzach, a starszyzna drużyny podeszła do tego prześmiewczo, mówiąc mu, że czy będzie 12,5 mln długu, czy 13,5 - nie ma różnicy. Mogliśmy już wtedy zgasić światło. Pamiętam, jak po jakimś treningu wychodziliśmy z szatni z Jackiem Chańką i on powiedział: "młody, gaś światło" i tak niestety było.
Jeździliście na mecze wyjazdowe MPK-ami?
- Był taki wyjazd chyba do Zamościa, na który pojechaliśmy takim autobusem jak piętnastka z Jarot. Raz jechaliśmy busem 18- albo 20-osobowym bodajże do Bełchatowa. Pamiętam jak dziś, w Bełchatowie był mój debiut. Pojechaliśmy jako drużyna z problemami do ligowego potentata, w którym grały takie nazwiska jak Berensztajn czy Pawlusiński, których znało się z gazet. Wyszedłem w pierwszym składzie, a już po kwadransie było chyba 3:0...
Daliście też trochę radości kibicom, bo na przykład u bukmacherów nawet nie można było obstawić waszego zwycięstwa z Arką Gdynia. Bukmacherzy nie przewidzieli takiego kursu na ten mecz nawet.
- Było kilka takich momentów, to prawda. Był też mecz na Śląsku Wrocław na Oporowskiej, gdy wchodziłem na boisko jako dzieciak, a ich kapitan Dariusz Sztylka, jak na mnie spojrzał, to się tylko zaśmiał, gdy zobaczył takiego dzieciaczka śmiesznego i chudego, w rozdartych butach. Ale wspominam te czasy dobrze, dla mnie były to piękne czasy, bo grałem z piłkarzami, których wcześniej mogłem tylko oglądać i podawać im piłki. Skończyło się nieprzyjemnie, ale udało się odbudować. Cieszmy się i szanujmy to, co mamy. Budujmy ten klub z pomysłem na lata, żeby nie był tylko na chwilę.
Nowe władze klubu mogą pracować nad nową historią Stomilu, ale nie byłoby to możliwe, gdybyście w 2012 r. nie wywalczyli awansu do I ligi. Jak wspominasz tamten okres w Stomilu?
- Miałem wrócić do Stomilu wcześniej, bo grałem poza województwem i wiele razy rozmawiałem z prezesem Marianem Świniarskim, ale gdzieś to sie rozmyło. Poza tym miałem dobre warunki w innym klubie. Wróciłem po tym, gdy odszedł z klubu prezes Koprucki. Za jego kadencji Stomil walczył o awans, a gdy ja wróciłem, to znowu wszystko się sypało. Pół roku zostałem u trenera Budziłka, bo myślałem, że to się unormuje, ale się nie poprawiło, więc odszedłem na chwilę do Wysokiego Mazowieckiego. Później pojawiła się informacja, że w Stomilu będzie dobrze, ponieważ mieli tu wejść Irek Sobieski i Andrzej Bogusz. Z racji tego, że znaliśmy się z panem Andrzejem, dostałem sygnał, a ja chciałem tu wrócić, chociaż też nie było łatwo, bo później się okazało, że nowy trener nie lubi takich sytuacji, ale wróciłem, swoje zrobiłem i spełniłem jakieś kolejne marzenie, mogąc osiągnąć sukces ze Stomilem i zapisać się w jego historii.
Jakich sytuacji nie lubił trener Zbigniew Kaczmarek? Powrotów wychowanków?
- Nie. Ja dogadywałem się z prezesem Sobieskim i chyba to było trochę za plecami trenera i takich sytuacji nie lubił pan Zbyszek Kaczmarek. On był taki autorytarny, nie było dialogu, nie wiem, czy nie pasowała mu moja osoba. Mój pierwszy kontakt z trenerem był dość oschły. Poprosiłem go na rozmowę, powiedziałem, jaka jest sytuacja, że jestem wychowankiem i bardzo chciałem tu wrócić, a potem się to zatarło i na treningach było ok, ale później to wróciło i nie było między nami chemii. Dużo musiałem walczyć, żeby mnie szanował mnie jako zawodnika. Po ostatnim meczu, gdy w szatni była feta po awansie, podszedł do mnie i nazwał mnie synem marnotrawnym. Zbyszek nie do końca mnie lubił, ale pogodziliśmy się i kilka lat temu spotkaliśmy się w Mławie, więc wspominaliśmy razem tamte czasy w Stomilu, gdzie zrobiliśmy coś dobrego. Mieliśmy kapitalną drużynę na boisku i poza nim, do dziś wszyscy się trzymamy. Z kilkoma chłopakami pojechaliśmy busem na wesele Pawła Baranowskiego, spędziliśmy kilka wspaniałych dni.
Prezes Bogusz powiedział, że do I ligi się wczłapaliście.
- Nasza końcówka była nudna, ale zrobiliśmy swoje i osiągnęliśmy sukces.
Mówisz, że to ten kolektyw wam pomógł awansować?
- Tak. Ostatnio natknąłem się na wypowiedź Janka Bucholca, gdy ze łzami w oczach mówił, że za tę drużynę pójdzie w ogień, bo zebrało się 22 facetów, którzy dla siebie zrobią wszystko. Tak rzeczywiście było. To była dobra drużyna na treningu, z szyderką w szatni, nie było wielkich pieniędzy. Za premię za awans nie wystarczyło na dobry rower, także się śmialiśmy, że kupimy sobie koło do samochodu. To była drużyna bardzo skromna, zbudowana po cichu. Gdy poczuliśmy krew, to zrobiliśmy swoje.
Która bramka dla ciebie była najważniejsza?
- Ta z Jeziorakiem. Rano wstałem, miałem egzaminy sprawnościowe na OSW, zadzwoniłem do trenera Budziłka, żeby poogarniać to jak najszybciej i taki niewyspany, zmęczony, a bramka stadiony świata. Później drugą poprawiłem, pacnęliśmy Jezioraka bez mydła. Tak czasami bywa. Może lepiej być zmęczonym i się nie wyspać i nie myśleć za dużo o meczu. Żadna bramka nie smakowała lepiej. Wtedy trenerem Jezioraka był Piotr Zajączkowski, a ja jeszcze podbiegłem do linii i coś tam mu nawtykałem (śmiech). Lubiliśmy sobie podokuczać.
Trochę tych bramek nastrzelałeś, miałeś potężny wkład w awans do I ligi, a po pół roku trener Kaczmarek cię odpalił. To była zemsta za tamten powrót?
- Do końca nie wiem, nigdy nie spytałem. Pomijał mnie w sparingach, mimo że mnie dobrze oceniał. Na wiosnę grałem mniej, bo miałem kontuzję kostki, potem przyszli nowi piłkarze i w zimę musiałem mieć operację kolana. Po tej operacji powiedział, że nie ma dla mnie miejsca, więc na pół roku zostałem wypożyczony do Huraganu Morąg, trochę pograłem, postrzelałem i była szansa powrotu, jeszcze nawet za trenera Adama Łopatki, ale temat się rozmył. Chciałem wrócić i tylko grać, ale trener Łopatko budował swoją drużynę. Michał Trzeciakiewicz długo wtedy nie grał w piłkę, a dostał swoją szansę i w pierwszym meczu strzelił bramkę w Rybniku. Bardzo mu tego zazdrościłem, bo chciałem kontynuować grę w Stomilu. Nie udało się. Teraz odnajduję się w nowej roli. Łączę grę w piłkę z normalną pracą. Nie mam co narzekać.