Jest Pan wychowankiem Stomilu, klubu, którego już nie ma. Dlaczego Stomil, który występował osiem sezonów w ekstraklasie, przestał istnieć? Przez jakiś czas był Pan tam nawet menedżerem.
Byłem menedżerem przez dwa miesiące. Widząc, jaka jest sytuacja wewnętrzna w klubie, powiedziałem prezesowi Kawczyńskiemu (ostatni prezes Stomilu - red.), że rezygnuję z uposażenia i będę świadczył swoje usługi nieodpłatnie, bo widziałem, w jakim kierunku to zmierza. W tamtym okresie (2003 rok - red.) było to już ratowanie trupa antybiotykami. To już był podmiot po śmierci klinicznej i nie było szans, żeby coś z tym zrobić bez żadnego planu restrukturyzacyjnego. Za dużo elementów trzeba było poskładać, żeby pojawiła się taka szansa. To straszna rzecz. Jak można było roztrwonić taki kapitał organizacyjny i ludzki?
Dlaczego tak się stało?
Według mnie nie został wykorzystany w pełni potencjał fabryki Stomil, a później Michelin, ale nie w kategorii sponsora i reklamodawcy, ale bardziej w kontekście właścicielskim. Był moment, że fabryka odeszła od klubu. Za łatwo do tego dopuszczono, pewnie żyjąc w przeświadczeniu, że zaraz przyjdzie ktoś inny. To troszkę za mocno Peerelem trąciło. Pracując w biznesie związanym z piłką nożną, a pracuję już cztery lata w ligach: angielskiej i hiszpańskiej - które uważam za najsilniejsze ligi w Europie pod każdym względem: sportowym, organizacyjnym i logistycznym - widzę, że oni z tej dziedziny życia zrobili gałąź gospodarki oczywiście przy akceptacji licznych kibiców.
U nas na meczach I ligi też było mnóstwo kibiców...
Zaskoczę was. Widzę możliwość funkcjonowania nowego Stomilu na poziomie centralnym i to szybko. Nie chcę mówić dokładnie, o co chodzi, bo to jest wiedza zarezerwowana dla ludzi, którzy mogą tę wiedzę wykorzystać. Takie sprawy nie są załatwiane przy otwartej kurtynie. Powiem, że mam paru znajomych, parę podmiotów, obojętnie jak to nazwiemy, którzy uczestniczyliby w tym przedsięwzięciu pod kątem formalnym i prawnym. Byliby akcjonariuszami takiej firmy. Myślę, że to jest kwestia poskładania pewnych elementów, wykazania dobrej woli i sprzyjających okoliczności.
Mówimy o stworzeniu nowego klubu?
Ja mówię o pomyśle na zaistnienie Stomilu na poziomie rozgrywek centralnych. Musicie mi wybaczyć, ale na takim etapie nie mogę powiedzieć nic więcej. To może się odbyć szybko. Nawet błyskawicznie.
I, oczywiście, zgodnie z prawem...
Wszystko, co robię, jest w ramach prawa. Nie ma tutaj żadnych złych intencji, ale wyjście z pewnymi biznesowymi propozycjami za wcześnie spali temat. Mówiąc o dobrej woli, mam myśli, m.in. stworzenie dobrych warunków przez prezydenta Olsztyna.
Czy jest to pomysł, który chce Pan wprowadzić w życie?
Generalnie mam co robić i zajmuję się tym, co bardzo lubię i sprawia mi to ogromną satysfakcję. Za waszym pośrednictwem składam deklarację, że wiem, jak to zrobić i pomogę każdemu, kto by chciał się tego podjąć. Nie jest problemem zainteresowanie sprawą akcjonariuszy, do których mam pełne zaufanie. Można to zorganizować tak, że będzie to klub, który będzie zaspokajał ambicje kibiców, i który jest "czysty" w zakresie finansowania, funkcjonowania i w zakresie właścicielskim.
A gdyby prezes OKS 1945 chciałby z Panem porozmawiać o problemach tego klubu, dałby mu Pan jakieś wskazówki?
Pan Świniarski jest bardzo porządną i odpowiednią osobą do pełnienia funkcji prezesa w tym klubie. Natomiast myślę, że ciężar decyzyjny dotyczący piłki nożnej w Olsztynie spoczywa na panu prezydencie. Nie uda się stworzyć silnej drużyny bez pomocy miasta. Od miasta zależy stworzenie odpowiednich warunków. Jednak na pewno ciężar pracy nie powinien spoczywać na prezydencie. On potrzebny jest jako zapalnik do sprawy. Powtarzam, jest pomysł na stworzenie silnego klubu w Olsztynie. I to nie taki, który obciąża podatników, ale akcjonariuszy. A miasto, jeśli chce wejść do spółki akcyjnej w jakiejkolwiek formie - to jest problem dla prawników - to niech wchodzi.
Pomówmy o tym, czym teraz się Pan zajmuje. Jest Pan menedżerem FIFA. Skąd pomysł na takie zajęcie?
Skończyłem grę w piłkę (36-letni Kiłdanowicz grał w Stomilu Olsztyn, Widzewie Łódź, Włókniarzu Pabianice, Olimpii Poznań, Warcie Poznań, Sokole Pniewy, Aluminium Konin, SV Babelsberg) i szukałem dla siebie miejsca. Jakieś możliwości dawało mi wykształcenie (Robert Kiłdanowicz jest prawnikiem - red.), miałem kontakty plus umiejętności, które permanentnie trzeba rozwijać. Mówię trzema językami obcymi, a to jest absolutne minimum, żeby poruszać się na rynku menedżerskim. Na początku zwróciło się do mnie trzech zawodników z prośbą o pomoc: Marcin Szulik, Łukasz Kościuczuk (byli piłkarze Stomilu - red.) i jeszcze jedna osoba spoza naszego regionu. Zająłem się ich sprawami. Zauważyłem, że menedżerowie na rynku polskim robią ogromną szkodę tym chłopakom. Zobaczyłem, że jest mnóstwo rzeczy do zagospodarowania i wyprostowania. Mówię o obsłudze i pomocy zawodnikom. Uczyłem się stopniowo, zaczynając od rynku polskiego od II i I ligi. Nauczyłem się funkcjonować poprzez próbę profesjonalnej, dyskretnej i pełnej zaufania obsługi. Źle się czuję w świetle reflektorów, w przeciwieństwie do moich kolegów, ale inni myślą, że to dobra droga. Przede wszystkim trzeba działać dla dobra zawodnika. Czytałem artykuł dotyczący Raymonda Sparksa, menedżera Macieja Żurawskiego i Artura Boruca, i on przedstawiając swoje dokonania, według mnie, działa na szkodę zawodnika, bo bez jego zgody podaje roczne uposażenie gracza.
Ale działając na rzecz zawodnika, odnosi Pan wymierną korzyść.
To jest działalność gospodarcza, nie jestem instytucją charytatywną. Moje wynagrodzenie związane jest ze skutecznym efektem mojej pracy. Niektórych zawodników prowadzę po trzy lata i z różnych względów - ktoś powie nie ma koniunktury, a inny, że to słabi zawodnicy - mimo świadczenia na ich rzecz pracy, nie mam żadnych aktywów.
Ile Pan zarabia? Zwyczajowe 10 proc. od kwoty kontraktu zawodnika?
Jest to kwestia umowy. Wybaczcie mi, nie ujawnię stawek. Prawda jest taka, że im wyższej klasy jest zawodnik, tym bardziej szanuje on wszystkie zawarte porozumienia. Wiąże się to chyba z tym, że na wysokim poziomie utrata wiarygodności znaczy więcej niż jakiekolwiek pieniądze.
Jak zaczęła się pańska współpraca z Tomaszem Frankowskim?
To był listopad 2004 roku. Przygotowywanie transferu na poziomie międzynarodowym trwa średnio pół roku. W zasadzie efekt końcowy uzyskuje się w kilka dni, ale do tego momentu wszystko jest dopieszczone i chodzi już tylko o niuanse. I kontrolę uzgodnień.
Tak wyglądał transfer Frankowskiego do hiszpańskiego Elche?
Ten transfer przygotowywałem przez rok. Jestem programistą kariery piłkarza, a nie tylko jednego przedsięwzięcia, bo biorę odpowiedzialność za wszystko, co robię, a nie tylko za jeden etap. Oprócz tego, że Tomasz Frankowski gra w zagranicznej lidze, to jeszcze podpisał dwa kontrakty reklamowe. To też jest kontrolowane przeze mnie. W przypadku transferu Tomka w grę wchodziło kilka klubów. Zamieszanie, do którego nie chciałbym teraz wracać, spowodowało, że Tomek wylądował w Elche, a nie w Deportivo La Coruna czy Evertonie, bo takie były propozycje. Pojawiła się konkurencja, która działała na szkodę zawodnika, kolportując fałszywe informacje, a duże podmioty zagraniczne uciekają od takiej sytuacji.
Koledzy po fachu przeszkadzali?
Tak, ale nie chcę mówić o nazwiskach. Nie mnie przeszkadzali, tylko szkodzili zawodnikowi. Tomasz mógł grać w superklubie.
A transfer do Wolverhampton Wanderers?
Uznaliśmy, że będzie to krok do przodu. Pod względem sportowym to było na pewno ryzyko, ale Tomek zdawał sobie z tego sprawę, bo przez miesiąc, po kontuzji, nie trenował. A wymogi, które stawiają Anglicy, są ostre, bo natychmiast trzeba wejść do zespołu i strzelać bramki. Okazało się, że mu się nie udało.
Prawie 1000 minut bez gola...
No tak... Według mnie, czy to będzie sprzyjające w kontekście mundialu, czy nie, to się jeszcze okaże. Może być tak, że Tomasz dojdzie do formy na mundial, bo nie będzie wypalony.
A jeśli Paweł Janas nie weźmie Frankowskiego na mundial? Selekcjoner za nim nie przepada.
Tomek nie jest ulubieńcem Janasa. Ale wydaje mi się, że trener wie, że warto takiego jokera mieć w swoim zespole. Nie musi z niego skorzystać, lecz może. Nie widzę jakiejś innej osoby, która mogłaby gwarantować skuteczność w ataku. Bo w Polsce nie ma drugiego takiego zawodnika jak Frankowski. Grzegorz Piechna i Łukasz Sosin to nie są snajperzy o umiejętnościach Tomka.
Planujcie transfer do innego klubu?
Po świętach jadę do Anglii na rozmowę z menagmentem Wolverhampton, ale uważam, że zdecydowane kroki są jeszcze przedwczesne. Jakąś alternatywę przygotowuję. Nie byłbym sobą, gdybym tego nie zrobił...
Źródło: Gazeta Olsztyńska
05.07.10 14:20 marco
Bardzo dobrze.