Skończyła się doskonała passa zwycięstw Olsztyńskiego Klubu Sportowego 1945 Olsztyn. Niespodziankę sprawiła drużyna Mrągowi Mragowo.
Mecz zawodnicy OKS-u rozpoczęli z głowami w chmurach. W sobotnie popołudnie grali tak, jakby przyszło im grać w za ciasnych butach. Przez pierwsze kilka minut obrońcy wymieniali między sobą piłkę na własnej połowie i dopiero chyba rozpaczliwe modły fanatyków Stomilu doprowadziły do rozpoczęcia ataku. Pierwsza połowa sama w sobie była dosyć nudna, brakowało polotu, finezji i wszystkiego, co tylko może przyjść na myśl. Od strony boiska za to wiało nudą i gdyby nie wytrwałość kibiców, za to, co zaserwowali piłkarze w pierwszej połowie, w drugiej trybuny powinny świecić pustkami. Ale do rzeczy. W pierwszych trzech kwadransach OKS oddał kilka strzałów, które jednak nie mogły zaskoczyć dobrze dysponowanego bramkarza Mrągowii Marka Maleszewskiego. Strzelali m.in. Grzegorz Lech czy Daniel Michałowski, jednakże ich strzały były zbyt lekkie, by mogły dać gospodarzom prowadzenie. Dopiro uderzenie Piotra Trzcińskiego z rzutu wolnego poderwało olsztyńską publiczność, a Maleszewskiego zmusiło do najwyższego wysiłku. Mrągowia odpowiedziała jednak szybkim kontratakiem, czego efektem była sytuacja sam na sam napastnika gości, lecz tym razem obronną ręką z tego pojedynku wyszedł Bartosz Grygorowicz.
Nad drugą połową nie ma co się rozwodzić. Po jednej z akcji leweym skrzydłem ograny został Dariusz Frankowski, a doskonałym aktorstwem popisał się napastnik Mrągowii. Sędzia z Iławy, pan Bakaluk, zdecydował się wskazać na wapno. Może i nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że mrągowianin po faulu zwyczajnie wstał, a po podyktowaniu jedenastki "umierał" z bólu. Do piłki podszedł jeden z zawodników Mrągowii i gdy wszyscy kibice zasłaniali oczy z żalu i rozpaczy, ten uderzył w sam środek bramki, a to beznadziejne uderzenie intuicyjnie nogami na rzut rożny wybił Grygorowicz. Tym samym bramkarz gospodarzy wprawił kibiców w ekstazę i już wyrastał na bohatera spotkania, lecz po dośrodkowaniu z rożnego tak niefortunnie łapał piłkę, że ta wleciała do bramki. Nic dziwnego, skoro chwyt i klej w rękawicach ma się taki jak pięciolatka, a w dodatku stoi się przodem do własnej bramki przy łapaniu dośrodkowania. Po tej jakże żenującej sytuacji przez trybuny przeszły jedynie krótkie (acz bardzo trafne) epitety. Stomil rzucił się do odrabiania strat, ale jak można je było odrobić, skoro Łukasz Harmaciński przez całą drugą połowę przebiegł może z pięćset metrów, a podania i dryblingi Grzegorza Lecha oraz Dawida Wiśniewskiego nie przynosiły żadnych korzyści naszemu zespołowi. Nie ma co się dziwić wynikowi, skoro OKS gra bez żadnej myśli taktycznej, bez ładu, składu, a najsłabsi zawodnicy grają po 70 czy 80 minut, co na pewno byłoby wręcz absurdem, gdy mielibyśmy do czynienia z wielką piłką. I nie pomogła nawet czerwona kartka dla Dariusza Radziszewskiego, skoro uderzenia Pawła Łukasika i Harmacińskiego były tak anemiczne, że widząc to, trzeba by się zastanowić, czy ci zawodnicy na pewno są w pełni zdrowi. Piłkarze zawiedli, kibice nie, którzy po raz kolejny dopisali i do ostatnich minut dopingowali swój zespół. Kolejną główną przyczyną porażki jest brak zrozumienia poszczególnych zawodników, a także poszczególnych formacji. Nasza gra jest taktycznie przejrzysta jak rozstawienie pionków w warcabach. Ponadto środkowi pomocnicy mają ok. 20% celnych podań, co jest wręcz niewyobrażalne, biorąc pod uwagę to, że skrzydła w dzisiejszym meczu w ogóle nie funkcjonowały. Niewidoczny był Harmaciński, Łukasik może grał trochę zbyt samolubnie, ale dlaczego tak późno na boisku pojawili się Śnieżawski i Kamil Graczyk, wie chyba tylko sam Andrzej Nakielski. Również z tego miejsca apeluję do trenera - daj szansę Nieradce!
Autor: Fire Fighter